seaman seaman
6087
BLOG

Rozważania o encyklopedycznej głupocie władzy

seaman seaman Polityka Obserwuj notkę 141

Będąc młodym inżynierem (wciąż jeszcze świetnie rokującym) pracowałem na statku z kapitanem, który nie dość, że nie był pierwszej młodości, to nawet przestał się dobrze zapowiadać. Dlatego zresztą – dodam dygresyjnie – nieprawdziwe jest popularne twierdzenie, że w przyrodzie nic nie ginie. Życiowe sito gubi nie tylko diamenty, ale również największe nadzieje. Można więc powiedzieć, że był to oficer najmniejszych nadziei.

Zatem nie mogąc się uporać z bólem egzystencjalnym ów kapitan zapragnął wybić się w inny sposób. A mianowicie postanowił zostać oszałamiającym erudytą. Nie wiadomo dlaczego akurat to rozwiązanie mu przyszło do głowy, są przecież prostsze, a znacznie skuteczniejsze. Przypuszczaliśmy więc, iż miał ten sam problem, który dręczył bohatera powieści Elii Kazana „Układ”: im więcej pił, tym bardziej go życie bolało. I z tego bólu trzeźwiał. Kwadratura koła po prostu.

Stopień oszołomienia swoją erudycją testował oczywiście w naszej messie oficerskiej, ponieważ w załogowej nie miał szans, a w kapitańskiej zbyt małe gremium słuchaczy. W załogowej gdyby spróbował zagadać coś na temat różnicy pomiędzy regułami zakonnymi karmelitów i kamedułów, to nie doczekałby się nawet mrugnięcia powieką. I to nie dlatego, Boże broń, że załoga szeregowa ma jakieś wrodzone zaległości wiedzy - po prostu marynarze są do bólu praktyczni – nie zmarnują nawet ułamka swojej uwagi (już nie wspominając o czasie wolnym od pracy) na rzeczy nie mające znaczenia. Kiedy więc kapitan rozwodził się przy nich na jakieś egzotyczne tematy, to niewzruszenie rżnęli dalej w kierki nie zwracając najmniejszej uwagi na czuba.

Dlatego przychodził do nas i snuł przewlekłe dywagacje na najdziksze tematy, od astrologii począwszy na szeroko rozumianej prostytucji skończywszy. U nas wiodło mu się lepiej niż w załogowej, bo oficerowie, choć podobnie jak marynarze mieli w nosie jego wynurzenia, to jednak reagowali. Trzeba tu bowiem zaznaczyć, że oficerowie (w swojej masie oczywiście) mają pewien feblik sprzyjający tego rodzaju praktykom. A mianowicie jako ludzie wywyższeni nieco ponad innych zarówno przez wykształcenie, jak i los (ale także jako potencjalni kandydaci do do tej samej albo porównywalnej z kapitanem pozycji) czują się zobligowani utrzymywać kontakt słowny z przełożonym, nawet jeśli to uwłacza ich inteligencji. Nie będę wnikał w tę kwestię, bo to zjawisko wydaje mi się dość powszechne, a nawet uniwersalne.

W każdym razie przyłaził do nas i snuł te swoje opowieści dziwnej treści i zawsze się znalazł ktoś, kto odpowiadał mu tonem uprzejmego zainteresowania. Czasami nawet jakiś straceniec podejmował temat, za co potem musiał cierpieć gorzkie wyrzuty od kolegów, że niepotrzebnie budzi intelektualne demony w kapitanie. W końcu któregoś dnia wszystko się wydało za sprawą stewarda sprzątającego mu kabinę. Trzymał on z nami braterską sztamę, bo często również bywał molestowany umysłowo i to z samego rana, co stanowi zawsze wyjątkowe udręczenie dla normalnego człowieka morza.

W tym miejscu muszę koniecznie nadmienić, że stewardzi i kucharze to są z reguły najlepiej poinformowani ludzie na statku. Nie mam pojęcia dlaczego się tak dzieje, ale jeśli ktoś z marynarzy ma nowinę przeznaczoną do publicznego użytku, to zaraz leci z tym do okrętowej kuchni. Atawizm jakiś. Zresztą jest tutaj wyraźna analogia do spełniającej podobne funkcje społeczne instytucji lądowej: magiel.

Otóż noga się powinęła w końcu naszemu kapitanowi erudycie, ponieważ przez fatalne przeoczenie zostawił  otwartą encyklopedię wraz ze swoimi notatkami. Bo on swoją chwilową erudycję czerpał właśnie z tego źródła. Nie trzeba dodawać, że tomiszcze było otwarte na stronie z hasłem, które miało stanowić temat jego dziennych rozważań. Prawdopodobnie sięgnął do barku o jeden raz za dużo i zapomniał sprzątnąć biurko.  Steward natychmiast zwietrzył życiową szansę i doniósł nam treść bieżącej medytacji. Chodziło właśnie o wspomnianych przeze mnie na początku karmelitów i kamedułów.

Na zwołanej pospiesznie naradzie ustaliliśmy taktykę oraz strategię. Efekt końcowy był piorunujący - kapitan został zdruzgotany, po prostu unicestwiony naszą wiedzą na temat reguł zakonnych. Nie zważając na powagę stanowiska wytknięto mu kompromitujące braki w tym temacie, a nawet w ogólnej wiedzy. Spuściliśmy z niego powietrze raz na zawsze. Już nigdy nie był taki jak dawniej. My zyskaliśmy spokój, on nieśmiertelne miano Encyklopedysty.

Ale dlaczego ja o tym się rozpisuję? Poza tym oczywiście, że obudziły się we mnie wspomnienia z młodości? Otóż jest aktualna analogia do owego kapitana. Odnosi się do naszego szczerego przywódcy. Na naszych oczach jest spuszczane powietrze z nadętego do niemożliwości premiera Donalda Tuska. A dokonują tej czynności nie tylko odwieczni krytycy jego olsenowskiej ekipy, jak choćby ja w swojej skromnej osobie. To przecież żaden numer ani niespodzianka, żeby było o czym pisać. Ten balon przekłuwają już swoi, czyli protuskowe media.

Przykładowo, oto do czego doszła taka Gazeta Wyborcza – pokazuje głupotę swojego faworyta, nie tak dawno będącego poza wszelką krytyką. W artykule na temat zapaści w polskim przemyśle motoryzacyjnym przytaczają całkowicie chybione, wręcz kabaretowe wynurzenia premiera na ten temat, poczynione przez niego z całą powagą w 2009 roku. Tusk odmówił wówczas wsparcia rodzimego przemysłu samochodowego, a jednocześnie nie zostawił suchej nitki na decyzji USA i Niemiec, które swój przemysł wsparły.

Konsekwencją jest załamanie się w Polsce tej gałęzi przemysłu. Kolejne załamanie - po stoczniach i budowlance mamy do czynienia potężną katastrofą produkcji samochodów. Tylko dlatego, że premier gdzieś coś usłyszał piąte przez dziesiąte; gdzieś tam mu zadzwoniło w uszach; ktoś mu podpowiedział; w tefauenie zobaczył albo zgoła mu się przyśniło. Dzisiaj branża motoryzacyjna przeżywa rozkwit w USA, Niemczech, Czechach, Słowacji, Węgrzech, nawet w Rumunii. To oni mieli bowiem rację. A u nas katastrofa – wycofują się Włosi, Japończycy, tuż za progiem mamy totalny spadek produkcji i zatrudnienia. Plajta, klapa, kryzys, krach, ponieważ nasz premier coś usłyszał albo przeczytał w encyklopedii motoryzacji.

Bo najgorszy jest ambaras, kiedy się spotka kreatywny księgowy z kierownikiem encyklopedystą. A już katastrofa, gdy pierwszy zostanie ministrem finansów, zaś drugi premierem. Księgowy ma szansę wprowadzić w życie swoje machlojki, zaś przed drugim otwiera się pole do imponowania swoją wiedzą zaczerpniętą ad hoc z podręcznych źródeł. Gdzieś usłyszy, że trzeba nam koniecznie do strefy euro; coś tam zobaczy na pasku w telewizji; Rostowski podsunie, Graś mu podszepnie, albo Ostachowicz z czapki wyciągnie i Tusk już leci mądrzyć się do kamery. Bo nade wszystko uwielbia epatować udawaną erudycją, za którą nie stoi strukturalna wiedza. Potem staje się niewolnikiem głupstw, które publicznie wygaduje. A my wszyscy płacimy za premiera encyklopedystę.

http://wyborcza.pl/1,75248,12794735,Auta_nie_pociagna_polskiej_gospodarki.html#ixzz2BKXyH48U

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka